Kapuś

Pewnego ciepłego i słonecznego popołudnia, dwóch rozleniwionych policjantów przechadzało się po dobrze sobie znanym rewirze. Chodzili bocznymi uliczkami z nadzieją, że uda im się zauważyć jakieś wykroczenie ze strony miejscowych rzezimieszków, dzięki czemu mogliby nie tylko zabić bardzo dłużący im się czas, ale i poprawić swoje osiągnięcia w oczach przełożonych. Kiedy powolnym krokiem dotarli do końca wąskiej, biegnącej w dół uliczki, która tylko z lewej strony posiadała chodnik, gdyż prawy jej brzeg stykał się bezpośrednio z ogrodzeniem oddzielającym ją od terenu osiedlowego gimnazjum, stróże prawa skręcili w prawo. Przemieszczali się teraz wzdłuż drugiego boku prostokąta tworzącego szkolną placówkę. Teren gimnazjum na pierwszy rzut oka wydawał się opustoszały, jako że dzieci skończyły już lekcje. Mężczyźni, przemierzając w milczeniu kolejne metry, usłyszeli dochodzący z oddali znajomy hałas, na który składały się wesołe krzyki miejscowej młodzieży oraz muzyka puszczona najprawdopodobniej z przenośnych głośników. Brnąc wzdłuż budynku sali gimnastycznej, która oddzielona była od reszty szkoły przez niewielkie boisko, policjanci z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszeli odgłosy odbywającej się imprezy. Z ust bawiących się młodzieńców wychwytywali niemal same - rzucane roześmianymi głosami - wulgaryzmy.
   - Dawaj, Franek, przejdziemy się przez boisko – powiedział starszy z policjantów, mężczyzna o bujnej czuprynie i krzaczastych wąsach.
   ‑ A na chuj?! – odrzekł jego młodszy, łysy kolega. – Przecież i tak ich nie dorwiemy. Nie raz już próbowaliśmy i wiesz, jak się to zawsze kończy.
   - Wiem, wiem – rzekł przeciągle wąsaty policjant. – Ale masz coś lepszego do roboty? Jeszcze ponad godzinę musimy tu łazić, więc ich postraszymy, tak dla zabawy – uśmiechnął się pod bujnym wąsem.
   - Aaa, no chyba, że dla zabawy. – Łysy odwzajemnił uśmiech.
Mężczyźni przeszli przez bramę prowadzącą na teren gimnazjum, po czym podeszli do prześwitu pomiędzy salą gimnastyczną a szkołą. Stanęli na końcu owego korytarzyku, mierząc wzrokiem sporą grupę młodzieży, skupioną przy jednej z ławek po drugiej stronie boiska znajdującego się za prześwitem. Imprezujących dzieliła od policjantów dość duża odległość, jednak po chwili jeden z chłopaków dostrzegł wyróżniających się ubiorem stróżów prawa i wskazał na nich palcem. Krzyki reszty ucichły wtedy nieco i cała grupa jakby zamarła, czekając na ruch przeciwnika. Funkcjonariusze zaczęli dość szybkim krokiem zmierzać w stronę młodzieńców. Kiedy wkroczyli na boisko, chłopcy jak na komendę poderwali się i rozpierzchli na wszystkie strony, znikając w licznych zaułkach stworzonych przez kręte mury szkolnych budynków oraz przeskakując z trudem przez ogrodzenie wieńczące teren boiska. Stróże prawa zarechotali się widząc, jak imprezowicze uciekają na ich widok, jednak w śmiechu tym oprócz wesołości słychać było bezsilność.
   - Chodź Franiu, idziemy do auta, posiedzimy sobie tą godzinkę, zapalimy, pogadamy. Nie chce mi się już łazić – rzekł starszy policjant.
   - Masz rację. Mi też się już nic nie chce. – Młodszy obrócił się na pięcie i machnął ręką w geście nawołującym kolegę, po czym dodał: - W tym miejscu ich nie dorwiemy. Znikają jak jebana kamfora i zanim byśmy któregoś dorwali, to i tak nic by już przy sobie nie miał i gówno mu byśmy zrobili. Zresztą nie wiadomo nawet, za którym z nich biec, każdy spieprza w inną stronę. A jak tylko odejdziemy, to wracają i dalej się w najlepsze bawią…
   - Tak, tak… - zadumał się wąsaty policjant. – Ale dorwać choć jednego… Mógłby to być trop do czegoś grubszego.
Mężczyźni opuścili teren szkoły i podeszli do zaparkowanego nieopodal radiowozu. Wsiedli do niego, zapalili papierosy i rozmawiając czekali, aż zleci im czas do końca służby.

Kiedy dwaj policjanci zniknęli z pola widzenia, Robert i jego koledzy powoli zaczęli wypełzać z kryjówek i schodzić się z powrotem przy ławce. Gdy zajęli miejsca, z głośników znów popłynęła muzyka. Tym razem puszczono starą już, ale wciąż lubianą, skoczną piosenkę pod tytułem „Dragostea din tei”. Robert siedząc na ławce patrzył, jak paru jego kolegów podskakuje w rytm melodii. Kiedy rozebrzmiał refren, jeden z chłopaków wydarł się na całe gardło, wykrzykując słowa piosenki, i zaczął wysoko skakać, zataczając koło bioder kółka zaciśniętymi pięściami. Robert oglądając to przedstawienie poczuł się nagle bardzo śpiący, otępiały i zmulony. Głowa i powieki coraz mocniej mu ciążyły, więc dla odświeżenia się dopił naraz pół butelki swojego ostatniego piwa. To chwilowo pomogło i sprawiło, że chłopak znów poczuł się błogo. By utrzymać ten stan, wyjął z kieszeni bibułkę oraz woreczek z resztką marihuany i zaczął powoli skręcać sobie jointa. Kiedy się z tym uporał, zapalił go, zaciągnął się mocno, po czym wypuszczając z ust dym odetchnął z ulgą. Piosenka się już skończyła i zaczynała się właśnie następna - tym razem był to „Laid back” Beat Squadu. Koledzy Roberta przestali już podskakiwać i rozsiedli się na murku koło ławki. Jeden z nich podszedł do Roberta, klepnął go dość mocno w ramię i przyglądając mu się, stwierdził wesoło:
   - Robak, ale ty już masz banię!
   ‑ Ta, kurwa – wybełkotał Robert i uświadomił sobie, że rzeczywiście ledwo już widzi na oczy - trzymaj, dopal sobie, ja już nie mogę – dodał po chwili zastanowienia, podając koledze niedopalonego skręta.
   - Dziękówa, ziomuś! Stawiam ci browar następnym razem – odrzekł tamten z entuzjazmem, biorąc ofiarowanego mu jointa.
Robert wstał ciężko i z trudem podszedł do swojego roweru. Mieszkał parę kilometrów od boiska, więc na spotkania z kolegami przyjeżdżał zazwyczaj właśnie rowerem.
   - Nara, frędzle – rzucił do towarzyszy i zaczął wspinać się na swój pojazd, co utrudniały mu szerokie spodnie z wiszącym niemal do kolan krokiem.
   ‑ Gdzie jedziesz?! Po browary?! – krzyczeli za nim koledzy.
   - Jadę na chatę. Nie mam już siły – odpowiedział i ruszył z miejsca.
Na stojąco – gdyż wiszący nisko krok spodni nie pozwalał mu umościć się na siodełku - zaczął z całych sił pedałować. Dzięki włożonemu w to wysiłkowi nieco otrzeźwiał i poczuł się lepiej. Niebawem dojechał do bramy prowadzącej poza teren szkoły i skręcił w kierunku swego domu. Nie zauważył stojącego nieopodal wozu policyjnego, który za nim ruszył. Dopiero po chwili chłopak usłyszał dobiegający z tyłu warkot silnika, więc zjechał na prawą stronę jezdni, by samochód mógł go wyprzedzić. Kiedy auto go mijało, Robert zdał sobie sprawę, że to policja. W pierwszej chwili zaniepokoił się, lecz zaraz uświadomił sobie, że przecież nie posiada już żadnych narkotyków, zatem policja nie może mu nic zrobić. Najwyraźniej jednak stróże prawa postanowili przeszukać chłopaka, gdyż zajechali mu drogę i zatrzymali radiowóz. Z auta szybko wysiadło dwóch policjantów, którzy kazali Robertowi się zatrzymać. Młodzieniec mógł ich bez problemu ominąć po czym wjechać w jakąś wąską uliczkę i uciec, lecz nie miał teraz ochoty ścigać się z policją, a poza tym po cóż miałby uciekać, skoro nie miał przy sobie nic nielegalnego? Zatrzymał się więc, postawił rower i podszedł do mundurowych.
   - Proszę tu stanąć. – Wąsaty policjant drwiąco uśmiechnął się do Roberta. - Mamy zamiar pana przeszukać.
Chłopak, nic nie mówiąc, wykonał polecenie. Stróże prawa dokładnie obszukali jego ubranie, lecz nie znaleźli nic, co mogłoby młodzieńca pogrążyć. Tym razem to Robert popatrzył drwiąco na policjantów.
   - I co? Myśleliście, że będę coś miał przy sobie? Ja, taki porządny człowiek? Czuję się obrażony – zaśmiał się w twarz obydwu mundurowym.
   - Chłopaczku, nie podskakuj, bo i tak masz już przegrane – tym razem przemówił łysy stróż prawa. – Dmuchnij w alkomat!
Przystawił Robertowi urządzenie do ust i spojrzeniem dał mu do zrozumienia, że widzi, jak mocno chłopak jest wstawiony. Robert dmuchnął. Funkcjonariusz, odczytując wynik, roześmiał się.
   ‑ Ponad dwa promile – powiedział do swojego kolegi, na co tamten także się zaśmiał.
   - Teraz cię mamy. Bierzemy cię na komendę i potem sprawdzimy jeszcze, czy czegoś nie ćpałeś.
   - A co, nie można być pijanym? Nie mogłem wypić sobie w domu paru piw i wyjść na dwór? – Robert grał hardego, choć w duchu czuł narastający wciąż niepokój.
   - Jasne, mogłeś – rzekł policjant z wąsem. – Dawaj dowód. – wtrącił, po czym kontynuował: - ale jazda po pijaku to już przestępstwo.
Robert ze strachem podał mundurowemu dokument tożsamości.
   - Masz dwadzieścia-dwa lata i już będziesz miał przestępstwo na koncie – mówił policjant patrząc się na dowód osobisty Roberta. – Współczuję ci. Naprawdę. Wsiadaj do radiowozu – pchnął chłopaka w kierunku auta.
Widząc ociąganie się i strach młodzieńca, drugi z funkcjonariuszy powiedział tajemniczo:
   - W sumie… Jest opcja, żebyś… Mógłbyś jeszcze zaraz wrócić do domu, zamiast spędzać wiele godzin w areszcie i potem mieć mnóstwo problemów. Możemy udać, że nic się nie wydarzyło, nie było sprawy.
   - Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem i nadzieją Robert.
   - Tak, naprawdę. – Wąsaty policjant poklepał protekcjonalnie chłopaka po ramieniu. – Ale musielibyśmy w zamian dostać od ciebie coś lepszego. Sprawę grubszą niż twoja jazda po pijaku. To by była taka wymiana między nami…
   - Jaką grubszą sprawę? – spytał zdezorientowany Robert.
   - Na przykład narkotyki – uśmiechnął się łysy policjant. – Znasz kogoś, kto handluje? No, powiedz, skąd bierzesz towar.
   - Nie znam, nie mam nic do czynienia z dragami – zaklął się natychmiastowo Robert.
   - No, to trudno, z naszej wymiany nici. Wsiadaj do radiowozu.
   - W sumie… coś kojarzę. Wiem chyba, kto może dealować… - powiedział niepewnie Robert po krótkim zastanowieniu, udając, że nagle coś sobie przypomniał. Nie uśmiechało mu się trzeźwieć w zimnym areszcie zamiast w swoim ciepłym łóżku.
   - No, to słuchamy. – Mężczyźni patrzyli wyczekująco na chłopaka.
   - Nożyński. Jarosław Nożyński.
   - Gdzie mieszka?
   - Adresu dokładnie nie znam, ale gdzieś na Parkowej. – Robert wskazał ręką w kierunku wymienionej przez siebie ulicy.
Policjanci popatrzyli na siebie i uśmiechnęli się.
   - Nie kłamiesz? Jeśli taki ktoś nie istnieje, albo nic u niego nie znajdziemy, to mamy twoje personalia. Będziesz miał jeszcze gorsze problemy… - zagroził wąsaty, przepisując do notesu dane Roberta z jego dowodu osobistego.
   - Istnieje, istnieje… Tylko miałbym prośbę… Moglibyście mu nie mówić, skąd macie tą informację? Będę miał tu przejebane, jeśli się dowiedzą, że to ja wsypałem…
   - To już nie nasza sprawa – policjant rozłożył ręce patrząc kpiąco na Roberta. – Twój problem.
Zadowoleni z rozwoju wydarzeń stróże prawa oddali chłopakowi dowód, po czym wsiedli do radiowozu i odjechali. Robert z bijącym ze strachu sercem stał i patrzył za nimi nieprzytomnym wzrokiem. Właśnie sprzedał swojego dobrego kolegę, a co gorsza, kolega ten niebawem dowie się, przez kogo został wsypany. Potem całe osiedle będzie mówić o tym, że Robert jest kapusiem, a koledzy mogą chcieć się za to zemścić...
Tak rozmyślając, wsiadł na rower i ruszył w stronę swojego domu.

Nazajutrz o godzinie ósmej nad ranem ulicą Parkową wolno jechał radiowóz. Dwaj siedzący w nim policjanci rozglądali się wokół, jak gdyby szukając jakiegoś adresu.
   - To tu – rzekł w pewnym momencie młodszy z policjantów.
Jego wąsaty kolega, który prowadził pojazd, zaparkował kilkanaście metrów od upatrzonego bloku.
   - Ciekawe, czy jest w środku… - zastanowił się.
   - Pewnie tak, chyba jeszcze śpi. Jak się nie mylę, to tamto okno – młodszy policjant wskazał palcem na jedną z szyb. – Żaluzje zasłonięte… Chociaż, kto go tam wie, może po prostu nie chce, żeby z zewnątrz było widać środek jego mieszkania.
   - Tak czy owak, tu czekamy. Wiemy jak wygląda. – Starszy policjant postukał palcem w leżące na desce rozdzielczej zdjęcie młodego mężczyzny o krótkich, czarnych włosach i chudej twarzy. – Więc nawet jeśli go nie ma, to kiedyś wróci, a my go wtedy… - klasnął w dłonie, po czym zatarł je z uciechy.
   - To się możemy naczekać – powiedział niezadowolonym tonem młodszy policjant. – A może lepiej postarać się o nakaz i zrobić mu wjazd na chałupę?
   - Przestań, tyle by z tym było roboty, że wolę już poczekać. Poza tym cała zasługa mogłaby powędrować wtedy na czyjeś konto, a tak w ogóle, to zamierzam mu postawić nieoficjalne ultimatum, wiesz, takie jak daliśmy tamtemu…
   - Racja. Czekamy.

Koło godziny trzynastej, kiedy obydwaj policjanci już dawno wraz z nadzieją na doczekanie się czegokolwiek stracili chęć na całą tą akcję, żaluzje w obserwowanym przez nich oknie odsłoniły się z wolna.
   - Kazik, budź się, coś się dzieje – szepnął jeden z policjantów do drugiego, pukając go w ramię.
Zaspany mężczyzna otworzył oczy i powoli odwrócił głowę w stronę bloku. Okno otwarło się i ukazał się w nim młodzieniec w piżamie, który przeciągając się i ziewając odetchnął głęboko, by zaczerpnąć w płuca rześkie, „poranne” powietrze. Miał jakieś dwadzieścia-pięć lat, szczupłą twarz i czarne, krótko przystrzyżone włosy.
   - To on – stwierdził zachrypniętym głosem wyrwany ze snu starszy policjant.
   - Tak, to on – przytaknął mu kolega.
Następnie obiekt obserwacji zapalił w oknie papierosa, a gdy skończył, wyrzucił peta na ulicę i zniknął w głębi mieszkania, żeby po upłynięciu kolejnej dłużącej się godziny w końcu je opuścić. Było już po czternastej, gdy młody mężczyzna wyszedł z klatki i wolnym krokiem zaczął zmierzać w stronę przeciwną niż ta, gdzie czekali nań policjanci. Jeden ze stróżów prawa wysiadł wtedy z auta i zaczął szybko biec w kierunku podejrzanego. Drugi zaś odpalił samochód i ruszył w tą samą stronę. Kiedy policyjne auto przejechało obok młodzieńca po czym zatrzymało się przed nim, ten zaniepokoił się nieco i zwolnił kroku. Z samochodu wysiadł mundurowy, który z uśmiechem na twarzy zaczął zbliżać się do podejrzanego. Młody mężczyzna odwrócił się wtedy szybko z zamiarem ucieczki. Zobaczył jednak drugiego policjanta nadbiegającego z przeciwnej strony. Stanął więc jak wryty i czekał na rozwój wypadków. W jednej sekundzie obydwaj stróże prawa dopadli go i zakuli w kajdanki.
   - Co jest, panowie?! – oburzył się młody człowiek.
   - Jarosław Nożyński? – spytał pogardliwie starszy policjant, a kiedy chłopak kiwnął potakująco głową, funkcjonariusz ciągnął pewnym tonem: - Mamy informację, że handluje pan narkotykami.
   - Skąd taka informacja?! Kto to powiedział?! – Jarosław Nożyński sprawiał wrażenie obrażonego tym oskarżeniem.
   - Jeden z pańskich klientów pana wsypał.
   - Gówno! To nieprawda! Puśćcie mnie! – Podejrzany zaczął się szarpać. – Kto wam nagadał takich bzdur?!
   - Robert Klaciuk, mówi to panu coś? – uśmiechnął się policjant.
Jarosław milczał, przymrużywszy powieki i zacisnąwszy usta w grymasie niedowierzania oraz wściekłości. Policjant zaśmiał się, po czym z pomocą swego towarzysza postawił podejrzanego koło radiowozu.
   ‑ Stanąć tutaj! – warknął, pchnąwszy chłopaka.
Kiedy ten wykonał polecenie, mężczyźni zaczęli go przeszukiwać. Ku swojej wielkiej uciesze znaleźli w jednej z jego przepastnych kieszeni sporą torebkę wypełnioną marihuaną. Wąsaty policjant z triumfem chwycił znalezisko i patrząc z wyższością na zakutego w kajdanki przestępcę, zamachał mu workiem przed oczami. Uśmiechnąwszy się kącikiem ust, spytał, udając zdziwienie:
   - Co to?
Chłopak się nie odzywał.
   - Do radiowozu! – krzyknął stróż prawa, wpychając młodzieńca do auta.
Kiedy obydwaj policjanci wraz z Jarosławem znaleźli się w samochodzie, wąsaty mundurowy obrócił się przez ramię by spojrzeć na chłopaka. Spytał:
   - Wiesz, co za to grozi?
Młodzieniec wciąż nieugięcie milczał.
   - Skoro tak, to nieważne, sam się przekonasz. A miałem dla ciebie propozycję. Wystarczyłoby jedno nazwisko…
   - Nie będę, do kurwy nędzy, sypał! – krzyknął oburzony chłopak. – Nie jestem taką sprzedajną kurwą, jak Robert Klaciuk!
Wobec tych słów policjant odwrócił się, odpalił wóz i ruszył w stronę komendy.

* * *

Niecałe trzy miesiące później Robert szedł wolno miejską ulicą. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach i wyglądał na bardzo znudzonego. W pewnym momencie usłyszał dość głośną muzykę dochodzącą zza szyb mijającego go, sportowego samochodu. Ku zdziwieniu Roberta auto zatrzymało się koło niego. Szyba zaczęła się powoli otwierać i muzyka dobiegająca ze środka stała się jeszcze głośniejsza. Robert w pierwszej chwili pomyślał, że kierowca chce go spytać o drogę, jednak usłyszał znajomy, wesoły głos:
   - Emano, kuzyn! Gdzie się wleczesz?
Chłopak przyjrzał się kierowcy wozu i szeroki uśmiech rozjaśnił jego obojętne dotąd oblicze. Z samochodu patrzył na niego młody - około trzydziestoletni - mężczyzna, z nieelegancko zarośniętą twarzą, krótko ostrzyżoną głową, z uśmiechem na ustach i cygarem w ich kąciku.
   - Borki! – krzyknął Robert. – Siemasz!
   - Podwieźć cię gdzieś? – spytał kierowca.
Robert podszedł do auta, otworzył drzwi i bez słowa władował się na miejsce pasażera. Podał rękę kierowcy i auto ruszyło z piskiem opon.
   - To gdzie zmierzasz? – spytał mężczyzna. – Gdzie cię podwieźć?
   - Właściwie to nigdzie nie zmierzam, hehe. Ale chętnie się z tobą przejadę, bo i tak nie mam co robić. Jedź tam, gdzie jechałeś. Co tam w ogóle u ciebie? Nie widziałem cię już chyba z kilka lat!
   - No właśnie, nie odzywasz się, nie dajesz znaku życia… Już prawie zapomniałem, że mam kuzyna.
   - Ty też się nie odzywałeś.
   - No widzisz, ja tera dużo roboty mam. Ale trzeba się będzie zgadać na jakiś melanżyk, nie? – kuzyn mocno klepnął Roberta w ramię.
   - Jak nie, jak tak! – odparł głośno Robert, również waląc go w ramię.
   - Czemu się tak samotnie szlajasz?
   - Bo nie ma nic do roboty…
   - A z ekipą z boiska już się nie bujasz?
   - Nie… Wyjebane mam na nich – Robert machnął ręką. Nie chciał się przyznawać kuzynowi, że wydał jednego z kolegów policji.
   - To weź się za jakąś robotę, skoro się nudzisz.
   - Ta, już się rwę – zaśmiał się Robert. – Będę kurwa codziennie o siódmej rano wstawać i do roboty zapierdalać na osiem godzin. Pierdolę takie życie.
   - Heh, można inaczej zarabiać. Jak ja, na przykład.
   - A co ty w ogóle teraz robisz? – zaciekawił się Robert.
   - Handluję.
   - Czym?
Kierowca uśmiechnął się tylko tajemniczo. Przez parę minut jechali w milczeniu. W końcu auto zjechało na chodnik i zaparkowało.
   - Mam tu sprawę do załatwienia. Trochę mi zejdzie… - rzekł kuzyn Roberta.
   - Spoko, to ja mykam. Postaram się jakieś jaranie załatwić na krechę, bo strasznie mi się chce palić, a hajsu nie ma…
Mężczyzna popatrzył wymownie na Roberta, po czym bez słowa schylił się i wyciągnął spod siedzenia paczuszkę. Otworzył ją, wyjął ze środka jeden z wielu woreczków wypełnionych marihuaną i podał go chłopakowi.
   - Trzymaj, prezent od kuzyna – rzekł.
Robert szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
   - Skąd tyle tego masz?! – wykrzyknął.
   - Się gra, się ma. Mówiłem ci, że handluję…
   - Aaa, to tym handlujesz! – podekscytował się Robert. - Handlujesz dealujesz! Ty, to będę liczył na jakieś zniżki u ciebie!
   - Spoko, dla kuzyna zawsze jakaś promocja się znajdzie, hehe. Ale mówię ci, też byś mógł się za jakąś robotę wziąć.
   - Ty, kuzyn, takiej roboty to ja się trochę boję. A jakby cię policja z tym majdanem złapała?
   - To by było nieciekawie. Ale masz do wyboru: Albo nic nie robić i nic nie mieć, albo zapierdalać do roboty na etat, albo dealować… I ja wolę to… Nie narobię się, a hajsu mam więcej, niż jakbym harował po osiem godzin dziennie. No, tylko że zawsze jest to ryzyko.
   - Masz rację. Pomyślę, może też bym w to wszedł. Możesz mi rzucić parę z tych worów, a ja je zbulę swoim koleżkom.
   - Chłopie, ja na to wszystko mam już klientów. Tego jednego wora ci daje w prezencie, ale resztę potrzebuję. Ja cię nie będę zaopatrywać, ale jak chcesz, to cię skontaktuję z takim jednym facetem… On potrzebuje ludzi, którzy by rozprowadzali towar. Ja też dla niego pracuję. Nawet mi powiedział, że jakbym znalazł jeszcze kogoś chętnego na tą fuchę, to żebym go wprowadził.
Robert po chwili namysłu rzekł zdecydowanym głosem:
   - Wiesz co, spróbuję. Ustaw mnie z tym gościem. Łatwy hajs zawsze się przyda, hehehe.
   - No i mądrze mówisz. Zadzwonię do ciebie wieczorem i powiem ci, co i jak.
   - Spoko. To nara, Borki. Dzięki za prezent. - Robert pomachał wesoło otrzymaną torebeczką.
   - No nara, do usłyszenia.
Kuzyni podali sobie ręce, wysiedli z auta i rozeszli się.

Po kilku dniach Robert wbiegał po schodach na najwyższe piętro ciemnej klatki schodowej. Gdy znalazł się na samej górze, cztery razy krótko nacisnął dzwonek. Po niecałej minucie drzwi otworzyły się wolno. Stanął w nich ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku, elegancko ubrany i spryskany dobrymi perfumami. W kąciku jego ust tlił się papieros. Gestem ręki zaprosił Roberta do środka, a gdy chłopak wszedł, podał mu dłoń.
   - Dzień dobry – rzucił Robert pewnym głosem, choć czuł się trochę nieswojo.
   - Cześć – wychrypiał mężczyzna.
   - Ja od Borkiego… - zaczął Robert.
   - Wiem, wiem – przerwał mu facet i skinął głową. – Wszystko z nim dogadałem.
Następnie mężczyzna wypluł niedopałek papierosa do stojącego obok śmietnika, odwrócił się i zniknął w jednym z pokoi, by po chwili znów pojawić się w korytarzu z paczuszką w dłoni. Podał pakunek Robertowi i powiedział ostrzegawczym tonem:
   - Masz miesiąc, żeby to sprzedać. A jak ci się nie uda, to i tak masz się zameldować po miesiącu. Może ci wtedy wydłużę termin, ale jak się nie pokażesz, to zaczniemy cię szukać.
   - Jasne, rozumiem. Dziękuję bardzo. – Robert podał rękę mężczyźnie i opuścił mieszkanie.

Jarosław, po trzech bardzo nieprzyjemnych miesiącach spędzonych w areszcie oraz na sali sądowej - gdzie w procesie został obarczony karą jednego roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na okres lat trzech - w końcu wyszedł na wolność. Jeszcze tego samego dnia udał się na boisko, gdzie standardowo imprezowali jego koledzy. Od razu powitało go mnóstwo przyjaznych okrzyków, w stylu: „Jaro, no kurwa, w końcu żeś się pokazał!”, „Nareszcie raczyłeś przyczołgać do nas swoją dupę!”, „Co się z tobą działo?!”. Po wylewnych powitaniach zrobiono Jarosławowi miejsce na ławce. Chłopak, rozsiadając się, spytał:
   - Macie jakąś pietruchę? Tyle czasu nic nie paliłem ani nie piłem, że dziś muszę dać se w czapę. – To mówiąc poklepał się po szyi.
   - To ja się ciebie pytam: Masz jakąś pietruchę? – odpowiedział mu pytaniem na pytanie jeden z kolegów. – Przecież to od ciebie zawsze braliśmy.
   - To już ode mnie nie weźmiecie. Skończyłem z tym.
Jeden z chłopaków wyjął z kieszeni woreczek marihuany i podał go Jarosławowi.
   - Trzymaj, mi coś jeszcze zostało – rzekł.
   - Ooo, zajebiście! Dziękówa, ziomuś! – ucieszył się Jarosław, z entuzjazmem biorąc od niego torebeczkę, po czym wyjął z kieszeni szklaną lufkę i napełnił ją otrzymaną od kolegi marihuaną. Podpalił, zaciągnął się parę razy, po czym przerwał, bo koledzy zasypywali go pytaniami:
   - Dlaczego skończyłeś z dealowaniem?
   - Co się z tobą działo przez tyle czasu?
   - Nie wiesz, co się dzieje z Robakiem? Zniknęliście w tym samym czasie, co się stało?
   - Skończyłem z tym – zaczął opowiadać Jarosław – Bo się boję. Złapali mnie z towarem, i dlatego się tyle czasu tu nie pokazywałem. Na szczęście dostałem tylko zawiasy, ale teraz jakby mnie złapali, to by było naprawdę przejebane. Dlatego więcej w to gówno nie wchodzę – przerwał na chwilę, po czym dorzucił wściekłym tonem. – A co do Klaciuka, to właśnie przez tą kurwę mnie złapali! To on mnie wsypał, chuj jebany…
Koledzy przyglądali się Jarosławowi z niedowierzaniem. Jeden z nich otworzył piwo i podał mu. Jarosław wypił je duszkiem. Zapowiadała się dobra impreza, na której w końcu będzie mógł odbić sobie stracone w areszcie dni.

Kilka dni później Robert przemógł w końcu strach przed zemstą i postanowił wybrać się na boisko, by pogadać z dawnymi kolegami. Potrzebował wciągnąć ich w swój interes. Miał nadzieję, że Jarosław został zamknięty i nie przekazał nikomu informacji o zdradzie Roberta. A jeśli nawet koledzy o tym wiedzą, to przecież chyba wybaczą mu, kiedy dzięki niemu będą mogli dobrze zarobić? W końcu zemsta zemstą, a interesy interesami – ważniejsze są przecież pieniądze niż jakieś głupie porachunki z przeszłości.
     Robert dotarł właśnie do prześwitu między budynkiem sali gimnastycznej a szkołą. Prześwit ten oddzielał dróżkę przy ogrodzeniu od szkolnego boiska. Stanąwszy w tym miejscu chłopak ujrzał grupę swych kolegów, którzy siedzieli w standardowym miejscu – na ławce po drugiej stronie boiska. Przyglądał się im chwilę z daleka, lecz z takiej odległości trudno było mu dojrzeć, czy jest wśród nich Jarosław. Zrobił parę kroków w ich stronę. W końcu tamci dostrzegli go. Robert natomiast zobaczył stojącego wśród nich Jarosława. Przystanął. Jarosław popatrzył nań i przez dłuższą chwilę obydwaj mierzyli się wzrokiem. Wkrótce Jarosław oderwał się od grupy kolegów i zaczął zmierzać w stronę Roberta. Dwóch chłopaków z ekipy ruszyło za nim. Zbliżali się do prześwitu, idąc powoli rozbujanym krokiem. Po samej ich postawie Robert widział, że nie mają przyjaznych zamiarów. Zaczął się więc powoli cofać. Jarosław i jego kompani przyśpieszyli kroku, więc Robert odwrócił się i także przyśpieszył, oddalając się od nich coraz bardziej. Dobrnął do ogrodzenia i wzdłuż niego zmierzał w kierunku bramy. Wyszedł przez nią i z drugiej strony płotu cofnął się do miejsca, z którego widać było prześwit. Jarosław kroczył właśnie dumnie owym prześwitem, a za nim jego pomocnicy. Teraz Robert czuł się już bezpiecznie, gdyż wysokie ogrodzenie dzieliło go od napastników. Jeśli zechcieliby przez nie przeskoczyć, to zajęłoby im to tyle czasu, iż Robert spokojnie zdążyłby uciec. Brama wyjściowa znajdowała się kilkanaście metrów od nich, więc gdyby zdecydowali się wyjść przez nią, to także musieliby nadrobić ładny kawałek, a Robert w tym czasie znalazłby się już daleko stąd. Mógł jednak spokojnie porozmawiać z napastnikami, a właśnie na tym najbardziej mu zależało.
   - Czego tu, kurwo jebana, szukasz?! – warknął Jarosław, zbliżywszy się do ogrodzenia.
   - Spokojnie, Jaro, czemu się na mnie wyżywasz? – spytał cierpliwym tonem Robert.
   - Już ty wiesz, czemu…
   - Powiedzieli ci, że cię wsypałem, wiem. Ale to nie do końca tak było. Byłem wstawiony, i to mocno, rozumiesz, i podszedł do mnie jakiś typek. Spytał, czy nie mam załatwić towaru, to powiedziałem, że nie, ale on proponował dużo kasy… Więc dałem mu twój namiar, chciałem, żebyś sobie zarobił. Skąd miałem wiedzieć, że ten gość był podstawiony przez policję? Wiem, nie daje się takich informacji obcym, ale mówię ci, byłem ostro skuty, nie myślałem już logicznie… sorry, źle zrobiłem, ale nie wiedziałem, że tak się to skończy… Przepraszam, naprawdę. – Robert opowiedział swoją wymyśloną na wszelki wypadek historyjkę i zrobił skruszoną minę.
Jego opowieść chyba podziałała, gdyż Jarosław stał teraz zdezorientowany, prawdopodobnie myśląc, czy wybaczyć koledze. Towarzysze Jarosława również nieco się uspokoili - nie emanowała już od nich taka agresja.
   - Słuchajcie chłopaki, w ramach przeprosin mam dla was zajebistą propozycję. – kontynuował Robert. Wyjął z kieszeni duży worek z marihuaną i ciągnął: – Widzicie to? Mogę to bardzo tanio opchnąć.
   - Co, za dealowanie się wziąłeś? – spytał Jarosław.
   - Ta. Jestem zajebiście ustawiony na mieście. Kupuję to hurtem, bardzo tanio. Tylko nie mam gdzie tego opchnąć, więc pomyślałem o was. Nie dość, że pojaracie sobie za darmo, to jeszcze każdy z was zarobi buląc to na osiedlu. Dobry interes, co?
   - No spoko. Brzmi nieźle – Jarosław sprawiał wrażenie zainteresowanego.
   - Ty, Jaro, mówiłeś, że już się nie będziesz brał za handlowanie… - upomniał go jeden z towarzyszy.
   - Cicho. Zmieniłem zdanie. Z Robakiem chętnie zawrę układ, tak na zgodę – przerwał, po czym zwrócił się do Roberta. – Myślałem, że specjalnie mnie wsypałeś. Sorry, że tak na ciebie naskoczyłem.
   - Spoko, ziom. To co, interes ubity?
   - Jasne. Ja to wezmę i rozprowadzę. W końcu kiedyś handlowałem, więc będę miał komu to opchnąć. Starzy klienci ciągle się pytają, czy czegoś nie mam… - uśmiechnął się Jarosław.
   - To zajebiście. Mogę ci regularnie tyle dostarczać. Obydwaj zarobimy. – Robert również się uśmiechnął i młodzieńcy podali sobie ręce pomiędzy szczeblami ogrodzenia.
   - Tylko nie mam teraz hajsu. Jak sam to zbulę, to ci zapłacę – zastrzegł Jarosław.
   - Spoko – zgodził się Robert. - Zbulisz to, dasz kasę, a ja ci dam następną partię. Niedługo się tu znowu pokażę, to dasz znać jak idzie.
   - Ok.
Robert podał Jarosławowi worek, po czym pożegnali się w przyjaznych stosunkach.

* * *

Po dwóch tygodniach Robert znów pojawił się na boisku. Tym razem beztrosko podszedł do swoich dawnych kolegów. Podał każdemu rękę i spytał:
   - Co tam u was, frędzle?
   - Nic – odpowiedział mu zdawkowo jeden z chłopaków.
Robert oczekiwał bardziej wylewnych powitań po swojej długiej nieobecności, ale widocznie koledzy nie wybaczyli mu jeszcze do końca.
   - I jak tam? – zwrócił się do Jarosława. – Zbuliłeś już towar? Masz dla mnie hajs?
   - Jaki hajs? – spytał ze szczerym zdziwieniem Jarosław.
   - Nie pierdol, mów, masz już czy jeszcze nie? – zniecierpliwił się Robert. – Sam muszę to niedługo spłacić, więc się pośpiesz.
   - Z czym? – Drwiący uśmiech pojawił się na twarzy Jarosława.
   - Z kasą dla mnie.
   - Nie dam ci, ziomek, żadnej kasy. Co ja jestem, caritas?
   - Nie wkurwiaj mnie, dałem ci sporo pietruchy, więc płać!
   - Nie mam twojej pietruchy, ziomuś. Daj mi spokój. – Jarosław machnął ręką na Roberta i odwrócił się w stronę pozostałych kolegów, którzy z zaciekawieniem i z uśmiechami na twarzach przyglądali się tej wymianie zdań.
   - A gdzie jest moja marysia?! – Nie ustępował Robert.
   - Spaliła się – odpowiedział Jarosław przez ramię.
Cała grupa wybuchła śmiechem, patrząc z politowaniem na Roberta. Chłopak zacisnął usta z wściekłości i wysyczał:
   - Wy kurwy… Pożałujecie jeszcze, jebane szmaty… A mogliśmy robić razem dobre interesy…
Następnie splunął Jarosławowi pod nogi i odszedł. Za sobą słyszał tylko wrogie okrzyki, takie jak „wypierdalaj!” czy „chuj ci w ryj, kapusiu!”.

Robert wbiegł na najwyższe piętro znanej już sobie klatki schodowej i cztery razy nacisnął dzwonek. Niedługo otworzył mu znajomy, elegancki mężczyzna, który wpuścił go do środka. Chłopak wszedł, wyjął z kieszeni plik banknotów i wręczył go mężczyźnie. Ten przeliczył szybko pieniądze i spytał chrypiącym głosem:
   - To wszystko?
   - No właśnie, proszę pana, jest problem. Chciałbym troszkę wydłużyć termin. Niedługo przyniosę resztę, dobra?
   - A dlaczego? Nie udało ci się wszystkiego sprzedać? Myślałem, że jesteś bardziej zaradny…
   - Krótko mówiąc, zostałem oszukany. Część sprzedałem, i to, co zarobiłem, oddaję właśnie panu. Dla siebie nic nie wziąłem. A resztę towaru dałem kolegom, żeby oni go rozprowadzili, a pieniądze mieli mi oddać, jak sami zarobią. Niestety… Okazali się jebanymi chujami. – W głosie Roberta słychać było wściekłość.
   - Oszukali cię?
   - Tak. Nie zapłacili. Sami chyba wszystko spalili…
   - Oszukali ciebie, więc to tak, jakby oszukali mnie. – Mężczyzna objął protekcjonalnie Roberta. – Bo przecież to dla mnie pracujesz. Nie martw się, dostaną za swoje. Jeszcze będą cię prosić, żebyś przyjął od nich te pieniądze – uśmiechnął się półgębkiem. – Kim oni są?
Robert podał mężczyźnie nazwiska paru chłopaków z boiska – w tym oczywiście Jarosława. Powiedział też, gdzie można ich najczęściej znaleźć.
   - Dobra, zajmiemy się tym – rzekł mężczyzna. - Powiem co trzeba komu trzeba, ale następny sort dostaniesz dopiero, jak ten spłacisz do końca – wyciągnął rękę do Roberta, dając tym chłopakowi do zrozumienia, że ma już sobie iść.
   - Dziękuję – rzekł Robert, podając dłoń mężczyźnie, po czym z radością w sercu opuścił mieszkanie.

   - Idę do sklepu. – Wstając z ławki rzucił jeden z chłopaków bawiących się na boisku. – Piwo mi się skończyło.
   - Czekaj, pójdę z tobą. To już moje ostatnie – powiedział Jarosław i dopił swoje piwo, po czym rzucił pustą butelką w murek, by się na nim rozbiła.
Wstał i ruszył wraz z kolegą w stronę bramy.
   - Kupcie mi też trzy browce! – krzyknął za nimi trzeci młodzieniec, po czym zeskoczył z ławki i podbiegł do oddalających się kompanów. – Albo pójdę z wami – powiedział, gdy znalazł się koło nich.
Kiedy trójka przyjaciół opuściła szkolną placówkę i skręciła w stronę sklepu monopolowego, zza bloku po przeciwnej stronie ulicy wyłoniło się czterech dobrze zbudowanych mężczyzn, którzy ruszyli za Jarosławem i jego kolegami. Zawzięte miny tych mężczyzn jednoznacznie świadczyły o ich wrogim nastawieniu. Szybkim krokiem podążali za młodzieńcami. Chłopcy, jak zwykle skorzy do bójki, obejrzeli się za siebie, mierząc mężczyzn wzrokiem. Na pewno nie byli oni miejscowi, gdyż ani Jarosław, ani jego koledzy, nie rozpoznawali ich twarzy. Widząc barczyste postury mężczyzn i ich wrogie spojrzenia, chłopcy zrezygnowali z zaczepki. Szli dalej przed siebie, a faceci za nimi - z każdą sekundą przybliżając się do nich. Jarosław z kolegami wkroczyli w wąską i cichą uliczkę, przebiegającą pomiędzy ścianami znajdujących się jakiś metr od siebie bloków. Zdziwiło ich, że mężczyźni wciąż za nimi podążają, bo ta droga była bardzo rzadko uczęszczana przez kogokolwiek. I wtedy Jarosław poczuł szarpnięcie za ramię. Odwrócił się i spojrzał na faceta, który go zaczepił. Pozostali mężczyźni złapali w tym czasie kompanów chłopaka.
   - Co jest, kurwa?! – krzyknął zadziornie Jarosław. Nie mógł przecież pozwolić na to, żeby na jego własnym osiedlu rzucał się do niego jakiś obcy facet.
   - Gówno! – warknął mężczyzna, zamachnął się i swą olbrzymią pięścią uderzył Jarosława prosto w twarz.
   - Ty skurwysynu! – krzyknął Jarosław i dobył z kieszeni scyzoryk.
Nim go jednak rozłożył, widzący to mężczyzna wyciągnął zza pazuchy pałkę teleskopową, po czym machnął nią w powietrzu, by się rozłożyła i stała się trzy razy dłuższa. Jarosław zamachnął się scyzorykiem, lecz mężczyzna uderzył go pałką w dłoń trzymającą nóż, wytrącając broń młodzieńca na ziemię. Gdy chłopak schylił się po swój scyzoryk, na jego twarz spadł mocny kopniak mężczyzny. Jarosławowi z nosa pociekła krew. Po kolejnym kopnięciu chłopak się przewrócił. Następne ciosy bolały go już coraz słabiej. Leżał na ziemi i powoli odpływał. Słyszał tylko zawzięty bas znęcającego się nad nim mężczyzny:
   - Trzeba było zapłacić za towar! Myślałeś, że nas wyrolujesz?! Zrobiłeś Klaciuka w chuja, a to tak, jakbyś zrobił w chuja nas! Klaciuk pracuje dla naszego szefa, skurwysynu, więc będziesz mu płacić! Wszystko oddasz co do grosza, i jeszcze z nawiązką!
W końcu wciąż kopany Jarosław przestał cokolwiek czuć i słyszeć, gdyż stracił świadomość. Podobnie stało się z dwójką jego kolegów.

Minął tydzień. Robert zmierzał lasem w kierunku pewnej niewielkiej polanki. Było to miejsce, w którym niegdyś spotykał się z niektórymi kolegami, kiedy nie miał ochoty na towarzystwo całej kompanii z boiska. Teraz umówił się tam z Jarosławem, który zadzwonił doń z przeprosinami i poinformował, że ma dla niego część długu. Robert wkroczył w końcu na polankę i zobaczył trzech chłopaków siedzących na wywróconym pniu. Nieco się zaniepokoił, czy Jarosław nie wziął przypadkiem kolegów po to, by pomogli mu zemścić się na nim. Kiedy jednak zbliżył się do nich to zdał sobie sprawę, że żaden z tej trójki nie byłby w stanie nic mu zrobić – wyglądali jak wraki ludzi, cali byli podrapani i posiniaczeni, a ich ciała szpeciły liczne plastry. Jarosław miał rękę na temblaku, a jeden z jego kompanów nogę w gipsie.
   - Hahaha – roześmiał się Robert. – Wyglądacie gorzej niż własne gówno!
   - I co się cieszysz, frajerze? – rzekł jeden z towarzyszy Jarosława. – To przez ciebie!
   - Trzeba było płacić.
   - Trzeba było nie sypać – zripostował Jarosław. – Musiałeś od razu nasyłać na nas gangsterów? Przez ciebie wszyscy trafiliśmy do szpitala!
   - Tak czy tak ja jestem teraz na górze – Robert uśmiechnął się drwiąco.
   - Dobra, siadaj, nie chcę już z tobą konfliktu. – Jarosław spuścił ton. – Chciałem się pogodzić.
Robert usiadł koło Jarosława. Ten zaciągnął się skrętem, którego trzymał w zdrowym ręku, a następnie podał go Robertowi. Chłopak wziął jointa i pociągnął parę razy, po czym wyrzucił ustnik.
   - No, wypaliliśmy blanta na zgodę, to możemy przejść do interesów – powiedział Jarosław. – Mamy dla ciebie kasę.
Robert wyciągnął rękę, a Jarosław wyjął z kieszeni plik banknotów i podał mu go.
   - To jeszcze nie wszystko – rzekł, nim Robert zaczął liczyć pieniądze. – Resztę oddam, jak zdobędę. Na pewno. Jak będę miał, to zadzwonię.
   - No mam nadzieję – odparł Robert siląc się na groźny ton. - Przecież nie chcesz chyba znowu trafić do szpitala.
   - Idziemy na boisko. Idziesz z nami? – Jarosław zmienił temat. – Dawno cię nie było.
   - Heh, raczej nikt mnie tam nie chce widzieć. Zresztą mam już inne plany – odparł Robert.
Młodzieńcy wstali i ruszyli przed siebie. Na skraju lasu Robert odłączył się od trójki kolegów i poszedł w swoją stronę.

* * *

Było wczesne popołudnie. Na ławce w parku siedziało dwóch młodych mężczyzn. Palili skręta, podając go sobie na zmianę. Kiedy dopalili do końca, jeden z młodzieńców rzekł:
   - Wiesz co, Robert? Spiłbym sobie jeszcze browca.
   - Ja w sumie też – odpowiedział Robert. - Nawet ze dwa bym jeszcze jebnął. U tego twojego kolesia mamy być dopiero za godzinę, a co tu robić tyle czasu?
   - To dawaj, idziemy do sklepu. – Chłopak wstał.
   - A gdzie tu masz sklep? – spytał Robert, również wstając.
   - Z piętnaście minut stąd. Ale nie będziemy już wracać, spijemy gdzieś na klatce i stamtąd od razu pójdziemy do mojego ziomka.
   - No dobra.
Dwaj młodzieńcy dotarli do sklepu i zakupili piwa, po czym udali się pod pobliski blok. Zadzwonili do jednej z klatek.
   - Kto tam? – spytał głos w domofonie.
   - Ulotki – odpowiedział kolega Roberta.
Drzwi zabzyczały i chłopcy weszli do środka. Usiedli na schodach i wypili po jednym piwie, opowiadając sobie głośno różne zdarzenia i zanosząc się przy tym donośnym śmiechem. Po kilkunastu minutach Robert otworzył drugie piwo i kontynuował swą opowieść:
   - Skurwysyny mi nie zapłacili, rozumiesz, i ja przez to nie mogłem spłacić tego gościa od Borkiego. No to powiedziałem mu, czemu nie mam dla niego kasy, i czaisz, za parę dni dostali taki wpierdol, że trafili do szpitala… - przerwał, gdyż jego kolega zaniósł się serdecznym śmiechem, lecz po chwili Robert kontynuował. – A potem dzwonią do mnie, że oddadzą mi cały hajs, i przepraszają, rozumiesz, a ja dobra, jak chcą płacić, to proszę bardzo…
Nagle drzwi otwarły się i do klatki weszło dwóch policjantów.
   - A co panowie tu robią? – spytał jeden z nich.
   - Nic… - odpowiedział Robert, nieudolnie chowając piwo za swoimi nogami. – Tak se siedzimy i gadamy.
   - To chyba za głośno „se gadacie” – pouczył policjant. – Było zgłoszenie od mieszkańców, że zakłócacie tu spokój krzykami i śmiechami. Mieszkacie tu w ogóle?
   - Nie – bąknął kolega Roberta, rozlewając niechcąco swoje piwo.
   - Nie chowa pan tego piwa, i tak widzę, że spożywacie tu alkohol. I będzie za to mandat. A także za zakłócanie spokoju i za zaśmiecanie. – Policjant wskazał palcem na kałużę rozlanego piwa.
   - Dawać dokumenty! – powiedział ostro drugi policjant, po czym zwrócił się do kolegi: – Ja bym ich jeszcze przeszukał, mogą coś przy sobie mieć.
Robert pobladł ze strachu i poczuł, jak jego serce zaczyna bić szybciej.
   - Masz rację – odparł funkcjonariusz, a następnie odwrócił się w stronę młodzieńców. – Proszę wstać.
Robert rozejrzał się panicznie w poszukiwaniu drogi ucieczki, ale zdał sobie sprawę, że nie ma szans się wywinąć. Mógłby co najwyżej pobiec na górę, ale nie miałby się gdzie schować, więc i tak by go dorwali. Stanął więc przed jednym z policjantów i z przerażeniem czekał na wynik przeszukania. Kiedy stróż prawa kazał mu rozpiąć bluzę i zaczął szperać przy pasku od spodni, Robert już wiedział, że będzie z nim źle. Po chwili mężczyzna znalazł paczuszkę pod jego paskiem.
   - Co pan tu masz? – spytał.
   - Nic – zająknął się Robert. – Przesyłkę… Odebrałem dziś z poczty, to dla mojej mamy – powiedział pierwszą rzecz, jaka mu przyszła na myśl.
   - A od kiedy to przesyłki chowa się za paskiem od spodni? I dlaczego nie jest zaadresowana? Coś kręcisz… - Policjant przyjrzał się podejrzliwie Robertowi. – Muszę zajrzeć do środka.
   - Ale nie można… Zostawi pan! – Robert spróbował wyrwać stróżowi prawa paczuszkę, lecz nie udało mu się.
Mężczyzna odpieczętował pakunek i ujrzał w środku sporo dość dużych worków wypełnionych marihuaną.
   - No, no – powiedział przeciągle. – Toś pan wpadł…
Robert był blady jak ściana i patrzył nieprzytomnym wzrokiem wprost na woreczki z marihuaną. Policjant wyjął kajdanki i kazał Robertowi się odwrócić. Gdy ten posłusznie wykonał polecenie, stróż prawa zakuł go i rzekł:
   - Jedziemy na komisariat.
   - Ten nic przy sobie nie ma – rzekł drugi mundurowy, który właśnie skończył obszukiwać kolegę Roberta.
   - To daj mu mandat i puść, a my jedziemy z tym. – Policjant wskazał palcem na Roberta.
Chłopak z przerażenia dyszał ciężko i myślał gorączkowo, czy nie mógłby w jakiś sposób uniknąć kary. Kiedy mundurowi prowadzili go skutego do radiowozu, przypomniał sobie swoją ostatnią wpadkę, kiedy to jechał rowerem po pijaku. Wtedy bardzo łatwo się wywinął… Ale teraz jego wykroczenie było dużo gorsze, niż wtedy. Z drugiej strony jednak, ostatnio w zamian za wolność dał policji drobnego dealera marihuany, a teraz mógł wsypać wysoko postawionego handlarza. Tylko czy to nie byłoby jeszcze gorsze niż odsiadka? Przecież ten człowiek z zemsty mógłby kazać swoim ludziom zabić Roberta. Przypomniał sobie, jak załatwiono Jarosława. W końcu jednak chłopak doszedł do wniosku, że zza krat gangster się na nim nie zemści, a nawet jakby próbował, to już go nie znajdzie. Robert bowiem postanowił – zaraz po wydaniu handlarza policji i wyjściu na wolność – zniknąć z miasta. Kiedy więc znalazł się wraz z dwoma policjantami w radiowozie, rzekł:
   - Mogę wam powiedzieć, od kogo to wziąłem, jeśli mnie wypuścicie. Będziecie mieli dużo grubszą rybę, niż ja. Ja tylko miałem to sprzedać, a ten facet zaopatruje w maryśkę i inne dragi z pół miasta…
   - Pogadamy na miejscu – uciszył go policjant.
W milczeniu jechali dalej.

Gruby komendant policji siedział w dużym i niemal pustym pomieszczeniu. Po środku pokoju stał jedynie niewielki stolik i dwa krzesła – po obydwu jego stronach. Wprowadzono do środka zakutego w kajdanki Roberta i usadzono go naprzeciw policjanta. Następnie mężczyzna, który przyprowadził chłopaka, opuścił pomieszczenie.
   - A więc chcesz sypać… - zaczął komendant.
   - Chcę uratować własną dupę – zastrzegł się Robert.
   - Jedno równa się drugiemu. I co chcesz w zamian?
   - No… żebyście mnie wypuścili.
   - Da się załatwić. Ale najpierw musimy dorwać tego hurtownika, o którym mówiłeś, żebyś nas przypadkiem nie oszukał. Więc kto to jest?
   - Właśnie jest problem. Nie wiem, jak on się nazywa ani gdzie mieszka. Ale wiem, gdzie ma siedzibę, w której sprzedaje towar. Mogę wam go wystawić. Na przykład umówiłbym się z nim po odbiór towaru, a zamiast mnie weszlibyście tam wy i złapali go z całym tym straganem. Może tak być?
   - Pomyślimy. Wezwę cię niedługo, jak wszystko zaplanujemy, i powiem ci, co i jak. A na razie jeszcze musisz posiedzieć w areszcie.
Komendant wstał i wyszedł, a po chwili pojawił się jego podwładny, który zabrał Roberta do celi.

Po dwóch tygodniach żółte seicento zatrzymało się w centrum miasta. Wysiadł z niego Robert i ruszył przed siebie. Dwie minuty po Robercie z tego samego wozu wysiadło trzech mężczyzn, którzy ruszyli w pewnym odstępie za chłopakiem. Niecałe dwa kilometry dalej Robert zatrzymał się przy klatce w bloku i nacisnął cztery razy na domofon. Po chwili otworzył drzwi i jak gdyby nigdy nic sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej małą, szarą szmatkę, którą rzucił na ziemię przestępując przez próg. Gdy wszedł do środka, ruszył po schodach na górę. Dotarł na najwyższe piętro i – tak samo jak dawniej – cztery razy krótko nacisnął dzwonek. Po chwili otworzył mu znajomy, elegancki mężczyzna, który zaprosił go do środka. Robert wszedł, a mężczyzna zamknął za nim drzwi i przekręcił zamek.
   - Masz kasę? – spytał Roberta swym zachrypniętym głosem.
   - Taaak – odparł przeciągle chłopak, powoli wkładając rękę do kieszeni.
Chwilę szperał po wszystkich kieszeniach, udając, że szuka pieniędzy, których w rzeczywistości nie miał.
   - To dobrze – rzucił po chwili mężczyzna i odwrócił się, by odejść.
Zniknął w pokoju, a Robert w tym czasie szybko otworzył zamek w drzwiach. Po chwili mężczyzna wyłonił się z pomieszczenia - jak zwykle z paczuszką w ręku.
   - I co z tą kasą? – spytał, patrząc z wątpliwością na Roberta, który podejrzanie długo nie mógł znaleźć w kieszeni pieniędzy.
   - Już, już – odparł zaniepokojony młodzieniec.
I wtedy drzwi do mieszkania otworzyły się z rozmachem.

Mężczyźni, którzy wysiedli z samochodu chwilę po Robercie, kilka minut po nim dotarli do tej samej klatki. Bez problemu weszli do środka – drzwi były otwarte, ponieważ rzucona przez Roberta szmatka nie pozwoliła im się zamknąć. Wbiegli na górę i zamaszyście wtargnęli do mieszkania, w którym znajdowali się Robert i handlarz narkotyków. Gangster – trzymający w dłoni jakąś paczkę - osłupiał ze zdziwienia, kiedy zobaczył przybyszy. Robert, do tej pory spięty, rozluźnił się na ich widok.
   - Policja! – krzyknął jeden z nich, mierząc z pistoletu w eleganckiego mężczyznę, a drugą ręką pokazując mu odznakę. – Jest pan aresztowany!
Gangster drgnął nerwowo i nieporadnie spróbował ukryć za plecami trzymaną przez siebie paczuszkę. Trzech ubranych po cywilnemu policjantów podbiegło do niego – jeden z nich wyrwał mu z ręki zawiniątko, drugi zakuł mężczyznę w kajdanki, a trzeci wciąż mierzył doń z pistoletu.
   - Mamy nakaz przeszukać to mieszkanie! – krzyknął jeden z tajniaków.
Dwóch policjantów rozeszło się po pokojach w celu ich przeszukania, trzeci zaś został wraz z mafiosem i Robertem w korytarzu. Gangster piorunował swojego podwładnego spojrzeniem, próbując mu w ten sposób dać do zrozumienia, jak chłopak źle postąpił wydając go w ręce policji. Robert jednak miał już plan ukrycia się przed mafią. Bardziej niż o siebie obawiał się więc o swojego kuzyna, który jako ktoś, kto wprowadził kapusia w ciemne interesy, mógł stać się obiektem zemsty za jego zdradę. Ale cóż, każdy musi się martwić o własny tyłek…
   - Znalazłem mnóstwo marihuany – powiedział jeden z policjantów, wychodząc z pokoju.
   - A ja kokainy – odpowiedział mu drugi, po czym zwrócił się do gangstera. – Pójdziesz pan siedzieć, i to na długo…
Mafioso wciąż milczał, patrząc tylko groźnie na Roberta. Niebawem policjanci zabezpieczyli dowody i zabrali zakutego przestępcę ze sobą.

* * *

Robert wrzucał właśnie ostatnie rzeczy do swojej torby podróżnej. Nazajutrz z samego rana wyprowadzał się z miasta. Wszystko już było ustalone – wynajęte mieszkanie czekało na niego daleko stąd. Miał trochę odłożonych pieniędzy, więc przez jakiś czas mógł spokojnie żyć nic nie robiąc, a w przyszłości zamierzał podjąć jakąś pracę - tym razem legalną, gdyż nie będzie chciał kolejny raz narażać się na niebezpieczeństwo. W pewnym momencie zadzwonił telefon.
   - Halo? – rzucił chłopak.
   - Siemasz, Robak – dał się słyszeć w słuchawce głos Jarosława. – Co tam u ciebie?
   - Wporzo. Co chciałeś?
   - Mam już dla ciebie resztę hajsu, tego, co ci wisiałem za trawę. Spotkamy się?
   - Jasne. Gdzie i kiedy?
   - Może za godzinę w lasku?
   - Spoko.
   - Słuchaj – powiedział Jarosław. – A może masz jeszcze jakąś pietruchę? Mam trochę więcej kasy, to mógłbym od razu od ciebie kupić.
   - Nie, nie, ja już w tym gównie nie siedzę – zarzekł się Robert.
   - Ok, tak tylko spytałem. To do zoba.
   - Nara.
Robert dokończył się pakować i wyszedł z domu. Zaczynało już się ściemniać. Ruszył w kierunku lasu. Pomyślał sobie, że ma szczęście, iż Jarosław zadzwonił akurat tego dnia – gdyby odezwał się choćby jeden dzień później, Roberta nie byłoby już w mieście i nie odebrałby należnych mu pieniędzy. Wszystko więc ułożyło się pomyślnie. Po piętnastu minutach dotarł na umówione miejsce. Jarosław siedział już na przewróconym drzewie i paląc papierosa czekał na kolegę. Robert uniósł dłoń w geście powitania.
   - Siema – powiedział Jarosław, kiwając na przywitanie głową.
Młodzieńcy podali sobie ręce i Robert usiadł koło Jarosława.
   - No, to dawaj, co masz dla mnie – powiedział. - Muszę zaraz spadać.
   - Nie wypijesz nawet piwa z kolegą? – zapytał z wyrzutem Jarosław, wstając.
   - Mówię ci, dziś nie mam czasu. Może kiedy indziej.
   - Dobra, jak chcesz.
Jarosław stanął naprzeciw Roberta i włożył dłoń za pazuchę, jak gdyby szukając tam portfela. Po chwili wyjął rękę, nie trzymał w niej jednak ani portfela ani pieniędzy – dzierżył w niej broń. Pistolet wyglądał dziwnie w dłoni Jarosława – wydawał się jakoś nieproporcjonalnie duży.
   - O! Masz gnata?! – zdziwił się Robert. – Czy to jakaś atrapa?
   - Nie, prawdziwy – odparł z wolna Jarosław.
   - Pokaż.
   - Patrz. – Jarosław wymierzył lufą w pierś kolegi.
Robert zaniepokoił się.
   - Nie celuj tym we mnie – powiedział, wyciągając rękę i próbując nią odepchnąć lufę.
   - Bierz tą łapę, skurwysynu! – krzyknął Jarosław, wypluwając z buzi ogarek papierosa.
Robert zamarł, kiedy zobaczył, że kolega odbezpiecza pistolet i wciąż w niego mierzy.
   - Co ty, Jaro, chcesz mnie zabić? – spytał.
Jarosław uśmiechnął się kącikami ust.
   - Przestań, ziomuś, mówię ci, nie celuj we mnie – rzekł Robert przestraszonym głosem.
   - Zajebię cię jak psa, jebany kapusiu – odparł wolno i dosadnie Jarosław.
   - Chcesz się zemścić? Za to, że cię wsypałem? – Robert był już nie na żarty przerażony, widząc minę kolegi. – Przecież to nic takiego… Mówiłem ci przecież, jak to było. Nie musisz mnie od razu za to zabijać…
- Wiem, że wtedy kłamałeś. Wsypałeś mnie, żeby ratować swoje nietykalne dupsko. Ale koniec tej nietykalności. I koniec kapowania! Bo nie wsypałeś przecież tylko mnie, ale też tego gościa z mafii! I chuj wie, kogo jeszcze byś wsypał, jakbyś dłużej pożył…
   - A skąd wiesz o gościu z mafii? – spytał zaszokowany Robert.
   - Wiem, skurwysynu, bo mi jego ludzie powiedzieli. Szedłem wczoraj ulicą i zatrzymał się koło mnie samochód, a z naprzeciwka w tym samym czasie podszedł do mnie jakiś facet. Złapał mnie za ramiona, drzwi w aucie otworzyły się i ktoś powiedział „zapraszamy do środka”. – Jarosław jakby zapomniał o urazie do Roberta i zaczął mu opowiadać o zdarzeniu z poprzedniego dnia, tak, jak dobrzy koledzy opowiadają sobie różne historie. - Z początku się, kurwa, przestraszyłem, że znowu chcą mnie pobić za to, że jeszcze ci nie oddałem całej kasy. Chciałem więc uciec, ale ten typ, który mnie trzymał, wepchnął mnie do samochodu. Auto ruszyło, a many, który siedział koło mnie, powiedział: „Ponoć masz na pieńku z Klaciukiem”. Kiwnąłem głową, że tak. Byłem w chuj osrany ze strachu. On jednak mnie spytał, czy nie chciałbym się na tobie zemścić. Powiedziałem, że bym chciał, ale nie chcę ryzykować, bo ty masz jakieś kontakty z mafią. On mi na to mówi, że ty podpadłeś mafii. Opowiedział mi, jak kurwa wsypałeś jakiegoś ważnego człowieka, i że za to oni też chcą się na tobie zemścić. W końcu dali mi pistolet i kazali mi zwabić cię w ustronne miejsce i cię zajebać. W zamian anulowali mi ten dług, który byłem tobie winny, i zapłacili mi jeszcze ładną sumkę – Jarosław uśmiechnął się i po chwili dodał: - To prawda, że chciałem się na tobie zemścić, ale nie żeby od razu cię zabijać... Skoro jednak mi za to zapłacili i obiecali ewentualną ochronę, jakby policja wpadła na mój trop, to czemu nie…
   - Tobie zapłacili? To oni ci kazali…? – Robert otworzył usta ze zdziwienia. – A dlaczego sami w takim razie mnie nie dopadli?
   - Łatwiej i taniej chyba dla nich było zapłacić mi, niż wynajmować jakiegoś zabójcę. Taki to musiałby cię obserwować i tracić czas, żeby cię dopaść gdzieś w ustronnym miejscu. A ja mogłem cię bez problemu wywabić do pustego lasu. Tylko dzwonię, ty przychodzisz, ja strzelam, i po sprawie…
Robert uświadomił sobie, że to już naprawdę koniec. Zakręciło mu się w głowie na myśl, że zaraz zostanie zastrzelony. Szczerze mówiąc czuł nawet coś w rodzaju podziwu dla ludzi z mafii, że tak szybko udało im się dotrzeć do Jarosława i wymyślić plan zemsty. A on łudził się, że wszystkich przechytrzy… Teraz jednak pożałował, że Jarosław nie zadzwonił do niego choćby o jeden dzień później.
   - Nie szkoda ci kolegi? – zapytał tylko smutno po chwili milczenia.
   - Ani trochę. Bo nie jesteś moim kolegą, tylko jebanym kapusiem.
Robert, podejmując ostatnią desperacką próbę uratowania życia, zerwał się nagle i rzucił się w kierunku Jarosława. Nim jednak się przy nim znalazł, Jarosław nacisnął spust. Rozległo się ciche stuknięcie, gdyż pistolet miał założony tłumik. Płuco Roberta przeszyła kula. Krew trysnęła na leżące za chłopakiem drzewo, a po chwili młodzieniec padł tak jak ono. Złapał się za ranę i zaczął stękać oraz dyszeć, wijąc się po ziemi. Jarosław stanął parę metrów od Roberta, wymierzył wprost w jego głowę i oddał kolejny strzał. Robert drgnął ostatni raz, po czym jego ciało opadło bez ruchu. Jarosław obciągnął rękaw bluzy - tak, by zakrył mu dłoń - i przez materiał złapał pistolet za lufę. Następnie dokładnie wytarł broń o swoje ubranie, by zatrzeć odciski palców, po czym – wciąż trzymając pistolet przez materiał bluzy – włożył go do dłoni Roberta. Żeby nie zostawiać po sobie żadnych śladów, Jarosław podniósł z ziemi peta, którego wcześniej wypluł, i schował go do kieszeni. Odpalił kolejnego papierosa i bez pośpiechu odszedł z miejsca zbrodni.

Autor: ARCZI

Oceń opowiadanie:   
Next
This is the current newest page
Previous
Next Post »
Thanks for your comment